środa, 29 września 2010

Moulin Rouge - Recenzja

Moulin Rouge
Porywający kicz

   Baz Luhrmann, reżyser i scenarzysta filmu, mógłby wykładać na akademii filmowej o tym, jak z banalnej, a wręcz kiczowatej historii zrobić niesamowity trwający sto dwadzieścia sześć minut „show”. Idąc za wzorem filmu można go określić jako „spektakularny spektakl” : głośna muzyka, dynamiczna akcja, szybko zmieniające się obrazy, taniec, śpiew, magia światła i barwne postacie. Wszystko to oplata starą jak świat historię miłosną:  On (Ewan McGregor jako Christian) – ubogi, lecz utalentowany pisarz i poeta, ona (Nicole Kidman jako Satine) – szalenie piękna i pożądana przez wszystkich kurtyzana, marząca o aktorskiej karierze, pracująca w największym domu rozpusty końca XIX wieku, w tytułowym „Moulin Rouge”. Zakochują się w sobie do szaleństwa, oczywiście na ich drodze staje trzecia osoba: książę, nie taki piękny na białym koniu z bajki, rzecz jasna ma złe zamiary i chce zniszczyć ich miłość. Banalność trwa dalej - piękna kurtyzana musi wybierać pomiędzy miłością, a karierą i bogactwem. Banalność nie zostaje przerwana, ona początkowo wybiera tego złego, ale poeta nie poddaje się i w końcu postanawiają być razem. I tu, o dziwo, nie ma szczęśliwego zakończenia. Kurtyzana umiera i nic nie może jej pomóc – widz może w tym momencie płakać.
   Banał, banał, banał chciałoby się krzyczeć czytając opis filmu, jednak gdy w kinie gasną światła, obrazy pojawiają się na ekranie i gra muzyka, zaczyna się magia. Zanika cały kicz, a widz, choć łatwo przewidzieć ciąg dalszy zdarzeń ogląda to wszystko z zapartym tchem, porwany nowoczesną muzyką, dobrą grą aktorską i świetnym wokalem, nawet nie zwraca uwagi na niezbyt odkrywcze teksty, które bohaterzy co chwilę wyśpiewują patrząc na siebie maślanymi oczami, wręcz przeciwnie – jest nimi oczarowany. Pierwsze dwadzieścia minut filmu można określić „ostrą jazdą”, akcja toczy się bardzo szybko, a widz jest wbity w fotel i oszołomiony obrazami.
   B. Luthrmann nie poszedł w ślady swoich wielkich poprzedników, nie wrócił do klasycznych musicali złotego wieku, zaryzykował i stworzył coś zupełnie nowego, postmodernistyczne dzieło filmowe, które nie ma na celu wyśmiania typowych cech musicali, lecz uaktualnienia ich dla współczesnej widowni. Historia zaprzecza jakimkolwiek ramom muzycznym, czasowym i schematom – strojom oddającym ducha epoki towarzyszy nowoczesna muzyka, kobiety tańczą kankana do utworu Nirvany, a wyznania miłosne są fragmentami znanych piosenek, między innymi Whitney Houston. Film stanowi „zlepienie” wszystkiego tego, co już w filmach, muzyce i miłości zostało pokazane, lecz udowadnia, że nawet to wszystko można jeszcze ubarwić. Film ten można określić końcem pewnego okresu musicali ale zarazem początkiem czegoś nowego, choć następnym reżyserom będzie niezwykle trudno pobić „Moulin Rouge”.
   Wśród repertuaru muzycznego znalazło się miejsce także dla Davida Bowie. Dużym plusem jest to, iż aktorzy sami śpiewali swoje muzyczne kwestie, co więcej - wokalami urzekającymi. Wykonanie El Tango De Roxanne McGregora i Jacka Komana „weszło” w głąb mojej głowy podczas seansu i do tej pory nie chce wyjść. Wokal głównego bohatera, pełen obaw, strachu i zazdrość i „szorstki”,męski głos Polaka – majstersztyk. Muzyce często towarzyszą dopracowane do perfekcji choreografie, więc także miłośnicy tańca znajdą tutaj coś dla siebie.
Moulin Rouge” jest filmem, po którego obejrzeniu każdy stwierdzi, że czegoś takiego jeszcze nie widział, co do oceny – gusta są skrajnie podzielone, lecz każdy zapewne przyzna, że mimo wszystko film jest oryginalny, przedstawia wszystko to, co było, ale jest odkrywczy; opinia pełna sprzeczności, jak cały film, jednak w nim tworzy to spójną i udaną całość, która przypomina szalony sen lub dwugodzinny teledysk.

   Bazowi Luhrmannowi udaję sie także pokazać w filmie idee wyznawane przez XIX wieczną bohemę artystyczną: wolność, piękno, prawda i miłość– miejscami przerysowane postacie dążą do osiągnięcia tych ideałów i pragną żyć w zgodzie z nimi. Istotną rzeczą jest także podwójne znaczenie niektórych (pozornie banalnych scen), na przykład końcowa scena:zakończenie odbywające się przed publicznością na scenie jest piękne, kochankowie pozostają razemz lecz po  opadnięciu kurtyny jest jak w prawdziwym życiu – świat przestaje być kolorowy i szczęście zostaje przerwane.
   Oglądając „Moulin Rouge” momentami, gdy obraz wiruje, a kamera szybko zmienia kadry z tańczących ludzi na rozśpiewanych aktorów chciałoby się śpiewać tak jak robili to bohaterzy „So exciting!”. Film zdecydowanie ma w sobie „to coś”, trudno go opisywać – trzeba po prostu to zobaczyć i poczuć magię tego obrazu, przekonać się na własnej skórze (a raczej oczach), że Luhrmann z banału i kiczu uczynił dzieło. Uważam, iż film jest bardzo dobry, a to już coś oznacza, ponieważ nie lubię musicali, lecz jeśli te kręcone w przyszłości będą wyglądały jak „Moulin Rouge”, z pewnością je pokocham.


Gaja

0 komentarze:

Prześlij komentarz